Ryzyk fizyk, może jakiś prawnik, radca, czy inny adwokat się znajdzie, albo ktoś, kto po prostu (w przeciwieństwie do mnie) orientuje się w temacie.
Historyjka dość długa (pewnie dla większości tl;dr, ale to dla mnie ważne), ale może kogoś zainteresuje ogólnie, bo przyznam, dla mnie to BARDZO ciekawe doświadczenie.
Rozchodzi się o takie coś: http://webtron.nazwa.pl/robakowska/rand … oznice.jpg
Historia:
Narysowałam sobie kiedyś rysunek (może kojarzy ktoś - a propos badań piersi). Rysunek ten oczywiście umieściłam w Internetach, celem szerzenia propagandy. Jakoś tak wyszło, że rysunek odniósł całkiem niemały sukces.
Często znajdowałam go na różnych stronach (JoeMonster, Wykop, czy masa prywatnych blogów mniejszych i większych) - zawsze jednak ze stosownym podpisem typu "rysunek autorstwa ... [źródło]". Nieraz zdarzało się też, iż kontaktowały się ze mną na Facebooku, lub mailowo osoby prywatne pisząc "Czy mogę użyć Twojego rysunku do tego i tego?".
Nigdy w sumie nie odmówiłam, bo sam rysunek powstał nie po to, żeby na nim trzepać kasę, ale, żeby uświadamiać i być może pomagać. Samo logo zostało odstąpione firmie produkującej koszulki - która zyskami obdziela siebie i mnie.
Ostatnio, w przypływie narcyzmu i chęci podbicia swojego ego, wpisałam sobie wesoło moje hasełko w wujka gugla, coby sobie popatrzeć, gdzie ten mój wytwór zawędrował. No i jak myślałam: blogi, blogi, jakaś strona, blogi, wszędzie rysunek nietknięty, z reguły nawet źródło.
A tu nagle, wręcz znienacka, jakaś nowa strona. I nie byłoby w tym nic nadzwyczaTjnego, gdyby nie zasadnicza różnica między rysunkiem znalezionym, a oryginałem. Na obrazku, który znalazłam (link w górze) bezczelnie wręcz, mój podpis "robakowska" został zastąpiony podpisem kogoś innego.
Szybko przejrzałam stronę, jak i poprosiłam o pomoc wujka gugla i szybko okazało się, iż właściciel strony jest dziennikarzem polonii z Czikagoł, pismakiem, prezenterem lokalnej TV. Gość generalnie ma chyba jakiś kompleks, bo kreuje się na drugiego Tomka Lisa co najmniej, ale jeden pies - pomyślałam - tak się, do cholery nie robi.
Napisałam więc szanownemu panu BARDZO grzeczny e-mail, zapytując go uprzejmie, dlaczegóż usunął sygnaturę mą z dzieła należącego do mnie, zamieszczonego na swojej internetowej wizytówce.
Uprzejmy pan odpisał mi niemal natychmiast "Please, contact my attorney". A jakieś 10 minut później dorzucił drugiego maila, w którym zapytał mnie, czy wolę odpowiedź krótką, czy długą. W odpowiedzi, napisałam, iż chętnie przeczytam długą. Odpowiedź: w porządku, ale po weekendzie. Okej, wszystko cacy. Dwa dni później dostałam maila o treści "Czy może mi pani podać swój numer telefonu, na pewno łatwiej by to było wyjaśnić". Nie zgodziłam się na to za radą znajomych, że "co na piśmie, to na piśmie", żadnego trajkotania przez telefony. Po tej odpowiedzi, uprzejmy pan zamilkł.
Wczoraj wysłałam mu przypomnienie obietnicy napisania e-maila odnośnie tej sprawy. W międzyczasie wpis na jego blogu, gdzie użył rysunku - zniknął. Pan szanowny dziennikarz odpisał mi dość wylewnie, choć nie na temat.
Meritum maila było takie: "Mam lepsze rzeczy do roboty, niż czytanie twoich postów. Usunąłem obrazek. Poza tym, znam prawo, mam prawników i jako, że przerobiłem twój rysunek, to należy on w świetle prawa do mnie, jednakże muszę Ci powiedzieć, że świetnie rysujesz, jakbyś narysowała coś gównianego, to bym nie opublikował, bo tylko dobre rzeczy wrzucam".
Jak na mój, prosty dość rozum, odpowiedź brzmi (z przeproszeniem): Mam cię w dupie.
Odpisałam szanownemu panu, że lata mi koło nosa, czy ma prawa, czy nie, bo nie chodziło mi o publikację, tylko usunięcie mojego podpisu. Wyłożyłam mu łopatologicznie sedno sprawy, opisałam przypadki publikacji wcześniejszych etc. To samo, co już tutaj napisałam. Jednakże nie zrobiło to na nim wrażenia, choć w kolejnym mailu zaczął się wypierać, iż on by w życiu nie usunął podpisu, on znalazł rysunek, bo on taki ładny, jestem taka super artystka, w ogóle taka wazelina, że to nieprawdopodobne... a dwie linijki później znowu powtarza, że ma lepsze rzeczy do roboty, niż pisać sobie ze mną i jak jestem emocjonalnie przywiązana do tego rysunku, to mogę sobie do niego zadzwonić albo do jego prawników.
Koniec historii.
Ciekawostka 1: w mailach nie padły żadne kolokwializmy, byłam uprzejma aż do granic (serio, sama się nie podejrzewałam, bo mi się wyzwiska same cisnęły na usta), choć od odpowiedzi na maila przypominającego, uroczy pan przeszedł ze mną na 'ty' nagle - jednostronnie, ja nadal zwracałam się do niego per 'pan'. I w ogóle styl pisania jego e-maili to najgorszy koszmar senny każdego grammar nazi. SERIO.
Ciekawostka 2: Koleś prowadzi bloga o ekonomii, prawach autorskich i piractwie ;). Oh, ironio. Do tego na swoim blogu miał reklamę pt. "Ktoś Cię oszukał, wyzyskał?! Zadzwoń, ja docieknę prawdy!" czy coś w ten deseń. Ciekawe, jakbym zadzwoniła, żeby znalazł siebie.
Korespondencja mailowa do wglądu: http://webtron.nazwa.pl/robakowska/random/ARIW.zip (4 strony dużym drukiem w Wordzie ;)).
Pytanie jest następujące: czy mam szansę cokolwiek wskórać? Nawet, jeśli nie wyłuskam tego człowieka z jakiegoś pieniężnego odszkodowania, to czy mogę mu przynajmniej uprzykrzyć życie, żeby mu w pięty poszło? Jesteście twórcami, może ktoś się orientuje, jak to wygląda.
Co o tym w ogóle myślicie?